Rok 2014 to rok sukcesów. Zwłaszcza w turystyce zagranicznej. Zewsząd docierają optymistyczne informacje. Wyniki biur podróży, według składanych przez nie zapewnień, biją wszelkie rekordy. Obserwatorzy i analitycy nie mogą się nachwalić osiągnięciom firm turystycznych. Koniec kryzysu gospodarczego został już dawno obwieszczony (właściwie, to nigdy do nas nie dotarł), Polacy tłumnie wyjeżdżają na zagraniczne wakacje. Wszystko wygląda bardzo dobrze, a przyszłość rysuje się jeszcze lepiej.
Tymczasem znowu wraca temat funduszu gwarancyjnego, czyli wzmocnienia zabezpieczenia turystów przed skutkami upadłości biur podróży. Skąd pomysł, aby wracać do planu, od którego parę miesięcy temu odstąpiono? Fundusz gwarancyjny lub inna forma zabezpieczenia, mógłby się przydać w sytuacji, gdyby powtórzyły się wydarzenia roku 2012, kiedy to upadło kilkanaście biur podróży (w tym jedno duże, a reszta to całkowity margines). W 2013, właściwie zdarzyło się tylko jedno głośniejsze bankructwo – upadła turecko-niemiecka firma GTI. W 2014 w ogóle nie było słychać nic o upadłościach. Był to rok sukcesów, a przyszłość wygląda też całkiem różowo.
W Sejmie jednak odbyło się spotkanie, w czasie którego zajęto się sprawą zabezpieczeń turystów, a także określeniem obowiązków jakie spadają na marszałków województw, w przypadku konieczności zaradzenia następstwom problemów z biurami podróży. Jednoznacznie ustalono, że marszałkowie mają obowiązek sprowadzić do kraju turystów pozostawionych zagranicą przez niewypłacalnego touroperatora.
Podjęto także zagadnienie utworzenia funduszu turystycznego, w ramach istniejącego już organu kontrolującego firmy ubezpieczeniowe, tzw. Ubezpieczeniowego Funduszu Gwarancyjnego. Mógłby on zostać rozbudowany (oczywiście, chodzi o dodatkowe etaty) po to, aby zajmować się także ochroną turystów. Czyli fundusz turystyczny umieszczony zostałby w funduszu ubezpieczeniowym. O samym turystycznym funduszu gwarancyjnym, pisaliśmy już kilkakrotnie, szczegółowo opisując jego początkowe założenia, np. w artykule „Fundusz Gwarancyjny rozwiąże wszystkie problemy” lub „Szansa na dobrą posadę. W 2015 rusza Fundusz”, zatem teraz przypomnijmy jedynie, że chodzi w nim o obłożenie turystów czymś na kształt specjalnego podatku, z którego wypacane byłyby środki po upadku biura podróży. Jedną z głównych słabości tego projektu są jego wysokie koszty własne. Realizacja pozwoliłaby na zbudowanie nowej struktury administracyjnej, związanej z tworzeniem etatów, zarządu, a nawet specjalnej rady, nadzorującej zarząd i zarysowującej przed nim strategiczne plany (naprawdę był taki pomysł...).
Po różnych modyfikacjach, ostatnie szacunki i obliczenia wskazywały na to, że rocznie w Funduszu pojawiałyby się składki w wysokości ok. 16.5 mln złotych. Gdyby nie było żadnych bankructw, Fundusz rósłby na potęgę. W takiej sytuacji, składki zapewne, byłyby trochę mniejsze, bo po co składać pieniądze, skoro jest ich dostatecznie dużo, ale możemy być spokojni, że zarządy Funduszu znalazłyby właściwie uzasadniony powód, dla którego należałoby podtrzymywać napływ gotówki.
W maju 2013 roku, w życie weszła jedna z serii ustaw, mających na celu poprawę losu pechowych klientów firm turystycznych. Była to ustawa podnosząca minimalną kwotę gwarancyjną, którą muszą one dysponować, aby uzyskać prawo do prowadzenia działalności. W stosunku do obowiązującej poprzednio (też uchwalonej niewiele wcześniej) ustawa ta wprowadziła dwie nowości. Po pierwsze, utrudniła wchodzenie na rynek nowym, mniejszym podmiotom, poprzez nakładanie wysokich wymagań finansowych (w porównaniu z tym co było wcześniej, wzrost sięgnął 370%!), przy jednoczesnym, faktycznym, ich obniżeniu wobec działających na rynku potentatów (tak jakby upadali tylko mali – w pamiętnym 2012 roku, najwięcej szkód poczyniło bankructwo jednego z gigantów – Sky Clubu). Po drugie, ustawa wprowadziła zasadę zależności wysokości zabezpieczenia gwarancyjnego od osiąganych w rzeczywistości przychodów (wcześniej, podstawą były obroty z lat poprzednich). W tej chwili, wszyscy touroperatorzy działają według reguł nowej ustawy. Ciekawe, czy każdy z nich podniósł sumy gwarancyjne? Niemal wszyscy przecież zapewniają, że mają o wiele lepszą sprzedaż niż dotychczas, co musi oznaczać konieczność podniesienia wartości gwarancji touroperatorskiej. Jest prawdą, że niektórzy z organizatorów, już wcześniej zadeklarowali wykupienie gwarancji na poziomie wyższym, niż byli do tego zobowiązani, ale przecież nie zrobili tego wszyscy. Są tacy, których gwarancja wykupiona przed sezonem nie może być dostatecznie wysoka, żeby odpowiadała szybko i niespodziewanie rosnącym przychodom.
Na ten temat jest raczej cicho. Za to ciągle wraca sprawa utworzenia funduszu gwarancyjnego. Widać, że nie daje ona spokoju wielu ważnym ludziom. Nikomu nie przeszkadza sprzeczność: jeżeli jest tak dobrze i turystykę (jak i całą gospodarkę) czeka dalszy rozwój, to skąd obawy o powtórkę z roku 2012? W obecnie istniejących warunkach jest to niemożliwe, choćby nawet teoretycznie. Dzisiaj nie może upaść kilkunastu małych organizatorów imprez czarterowych. Z prostego powodu – tylu ich nie ma… Pozostały, głównie duże firmy turystyczne, a ci mniejsi zajmują się obsługą turystów na bardzo niewielką skalę, próbując wykorzystywać różnorakie nisze (chociaż, na coraz bardziej opanowywanym przez potentatów rynku, nie jest to proste). Chyba, że pomysłodawcy wszelakich funduszy i innych zabezpieczeń obawiają się o stabilność firm dużych…
Na marginesie pojawia się inna sprawa, często poruszana na forach niezwiązanych z turystyką. Oczywiście, żal tych osób, które kupiły wycieczkę zagraniczną i po upadku biura nie tylko nie mogą na nią pojechać, ale także tracą wpłacone pieniądze. Ale branża turystyczna należy do nielicznych, nad którą z taką troską pochylają się decydenci. Niedoszły turysta, kupujący miejsce w wycieczce do Egiptu, na Słowację czy Malediwy, po upadku biura podróży, traci kilka lub kilkanaście tysięcy złotych. Ale świat mu się na głowę nie wali. Nie pojedzie na wakacje. Duża szkoda i duża strata.
Ale co mają powiedzieć klienci innych branż. W lecie, ostatecznie upadła firma Gant. Jedyna nadzieja, jaką jeszcze mogli mieć klienci, którą dawała zapowiedź rozpoczęcia postępowania układowego, zgasła. Sąd umorzył postępowanie, bo firma nie ma pieniędzy nawet na jego przeprowadzenie. Ale Gant to nie biuro podróży. To deweloper. Klienci, w najlepszym wypadku, nie dostaną aktu notarialnego. Większość straci mieszkania i ogromne pieniądze. Mogą pójść sobie do sądu, ale i tak szans nie mają. Niejednego, przez wiele lat, ścigać będą banki, żądając spłaty kredytu. Od 2012 roku obowiązuje nowa ustawa dotycząca umów deweloperskich. Trochę lepiej zabezpieczająca klientów. Ale nie jest to żaden fundusz, ani gwarancja. Podstawowym zaleceniem dla kupujących mieszkanie, jest przeprowadzenie starannej analizy sytuacji ekonomicznej firmy. Ale to też nie daje żadnej gwarancji, jedynie zwiększa szanse. I w tym przypadku chodzi, najczęściej, o oszczędności życia. A jeszcze częściej, o podjęte kilkudziesięcioletnie zobowiązania kredytowe. Czy to w ogóle da się porównać z utratą wczasów na Kanarach?
Z upadkiem firmy spotkać możemy się w każdej branży. Wszędzie tam, gdzie wchodzi w grę przedpłata na później wykonywaną usługę lub dostarczany towar, pojawia się ryzyko. Tym większe, im większa jest kwota (jego wysokość jest zawsze względna – zależy od możliwości finansowych kupującego). Firma, na której konto wpłaciliśmy np. zaliczkę za remont mieszkania lub dostarczenie jakiegoś sprzętu, może zbankrutować. Jakoś nie słychać, żeby powstawać miały specjalne fundusze lub inne zabezpieczenia chroniące klientów, dla których utracony wydatek na internetowy zakup pralki, może okazać się większym dramatem niż dla innych niemożność wyjazdu na Wyspy Pacyfiku.
Dotychczasowy system ochrony turystów działa. Liczba bankructw jest minimalna (nawet w 2012 na tle innych, turystyka wyglądała niczym „zielona wyspa”). Jeśli nie nastąpi upadek któregoś z gigantów, to dodatkowy fundusz potrzebny nie będzie. Jeśli jednak doszłoby do katastrofy potentata, to i fundusz okaże się za mały (wtedy, zapewne, odezwałyby się głosy o konieczności powołania specjalnego „Nadfunduszu”). Więcej pożytku dla klientów, przyniosłoby raczej, podjęcie prac nad prawdziwym uwolnieniem rynku turystycznego. Obecne przepisy, ograniczając do niego dostęp, likwidując konkurencyjność, tworzą coraz mniej komfortową sytuację dla turystów, a także innych podmiotów działających w branży, ale nie będących touroperatorami.
Autor: Jarosław Mojzych
9 grudnia 2014