Na ulicach Bangkoku, a także w niektórych lśniących marmurami i szkłem supermarketach, niezliczone masy podrobionych Rolexów, płyt DVD, modnej garderoby i innych produktów, dostępne są w całkiem otwartej sprzedaży. Zagraniczni turyści zagłębiają się w handlowe uliczki, zafascynowani widokiem i atmosferą tworzoną przez sprzedawców, bez skrępowania reklamujących swe sfałszowane towary o znamienitych markach. Odczucie braku zagrożenia i zwykłej normalności sprawia, że wielu turystów zatraca kontakt z rzeczywistością, zapominając o tym, że uczestniczą w przestępstwie i – może tak się zdarzyć – że już nigdy nie wrócą do domu...
Widząc Tajów swobodnie kupujących rozmaite produkty, ulegają złudzeniu akceptowalności tego procederu, chociaż wiadomo, że towary są nielegalne i mogą zostać skonfiskowane przez służby celne, co zwykle kończy się imponujących rozmiarów karą – najczęściej finansową, choć zdarzyć się może finał jeszcze gorszy.
Skąd się biorą falsyfikaty w Tajlandii? Kim są fałszerze? Różnie to bywa. Są wśród nich uzbrojeni gangsterzy, bogaci biznesmeni, sprytni importerzy, panie domu, czy poszukujący dreszczyku emocji studenci.
Dziury w prawie, wysokie koszty prowadzenia dochodzeń policyjnych, strach przed gangsterami – wszystko to ułatwia rozwój biznesu polegającego na nielegalnej sprzedaży towarów chronionych prawami autorskimi i handlowymi. Handlarze bez żadnych zahamowań zachwalają oferowane produkty, posługując się językami wygodnymi dla turystów – angielskim, chińskim, niemieckim, itp.
Ludzie chcący mieć drogie logo na jakimś przedmiocie lub ubranie uszyte w modnym stylu, ale po zapłaceniu niezwykle niskiej ceny, z przyjemnością idą na zakupy, pomimo wysiłków czynionych przez amerykańskie, europejskie i tajskie antypirackie organizacje, dążące do utrudnienia im tego.
„OK, to jest kopia, ale przecież to żaden problem” – mówi sympatyczna kobieta z Tajlandii, wskazując na czarną bluzkę polo, z wyszytym emblematem firmy Ferrari. „Dlaczego miałabym obawiać się policji? Nie sprzedaję przecież narkotyków. Nie sprzedaję heroiny. Nikomu tej bluzki nie ukradłam”. Jej stragan znajduje się na jednej z, tworzących istny labirynt, uliczek targowiska zwanego Pratunam Market.
„Płacę co dwa miesiące policji 30 tysięcy batów (940 usd)” – wtrąca sąsiedni sprzedawca, handlujący fałszywymi Rolexami i innymi markowymi zegarkami. Pieniądze te – prawdopodobnie - pozwalają na spokojne funkcjonowanie jego straganu, bez obaw o niespodziewane „naloty” policji, chociaż on sam nie jest zbyt rozmowny w tej kwestii. Na kontuarze leży oficjalny katalog Rolexa, tak, że każdy klient może sprawdzić, że zegarki dostępne w tym miejscu wyglądają identycznie jak najnowsze oryginalne modele. Ale ceny mają co najmniej dziesięć razy niższe.
Podobnie to wygląda w innym miejscu, na Nocnym Bazarze, położonym w pobliżu Patpong Road, tłumnie obleganym przez turystów. Na stoisku wystawiono fałszywy Rolex Oyster Perpetual Submariner za mniej niż 100 dolarów. Ten sam zegarek (oryginalny) kupić można w internecie za co najmniej 6500 dolarów. „Prawdziwe Rolexy produkowane są w Szwajcarii” – mówi sprzedawca – „ten zrobiono przy użyciu japońskich urządzeń, w Tajwanie”.
Kilka kilometrów dalej, w klimatyzowanym hipermarkecie, na wystawie stoją buty, przy których zwodniczo umieszczono tabliczkę z napisem „Dr. Martens”. Buty przypominają wyglądem te prawdziwe, ale bez znaków firmowych na bokach lub podeszwach. „Oryginalne Martensy kosztują co najmniej 3000 batów (94 usd), a te można kupić za 999 batów (31 usd)” – zachwala młody tajski sprzedawca – „ten sam fason, ten sam materiał. Tylko, że wyprodukowane w Tajlandii”.
Podróbki z łatwością znaleźć można w Bangkoku, Pattayi, na Phukecie, Koh Samui, Chiang Mai i w wielu innych turystycznych miejscowościach. Handlem trudnią się zazwyczaj ludzie pochodzący z Myanmaru, Bangladeszu, Nepalu i podobnych biednych krajów Południowej Azji. Znają angielski, a w razie wpadki i kłopotów z policją, łatwo jest ich spisać na straty.
Na szczycie piramidy fałszerstw stoją jednak ludzie dobrze znający się na rzeczy. W rozwijaniu swoich interesów stosują metody znane innym, bardziej tradycyjnym biznesmenom, takie jakich uczy się studentów na kursach MBA… Szczególnie jeśli chodzi o metody dywersyfikacji dostawców, a ściślej mówiąc – źródeł importu. A to wszystko dlatego, że dzięki wprowadzeniu, w ostatnich dekadach, bardziej restrykcyjnego prawa, szkoleniu służb, wzrostowi presji ze strony korporacji, ściślejszym kontrolom w Bangkoku - wielu potężnych fałszerzy, wytwarzających swe towary na terenie Tajlandii, poczuło palący się grunt pod nogami. Działające w ukryciu fabryki stały się łatwym celem dla policji.
W rezultacie, większość podróbek towarów o skomplikowanym procesie produkcji i oczekiwanej wysokiej jakości, importowanych jest teraz z Chin, Południowej Korei, Tajwanu. Producenci z tych krajów wytwarzają płyty DVD, markowe torebki damskie i zegarki. Produkty trafiają stamtąd do Bangkoku przez Laos i Kambodżę lub przewożone są bezpośrednio statkami.
Suebsiri Taweepon, prawnik z prestiżowej kancelarii Tilleke & Gibbins twierdzi, że „w Tajlandii nie ma już żadnych dużych fabryk, w których produkowano by falsyfikaty. Za to wzmacnia się tendencja do przywożenia coraz większej liczby takich produktów z zagranicy. Większość pochodzi z Chin kontynentalnych. Część może z Wietnamu, trochę – ale niewiele – z Laosu lub Kambodży. Ale głównym dostawcą są Chiny”.
Ten sam prawnik dodaje: „współpracuję z najbardziej znanymi firmami z całego świata. I każda domaga się ode mnie abym złapał jakąś grubą rybę, a nie tylko płotki”. Ale import, w porównaniu z tym, co było w czasach, gdy produkcję prowadzono w Tajlandii, bardzo się rozpowszechnił, co czyni zadanie złapania grubej ryby bardzo trudnym. „Nie jest już tak łatwo odnaleźć duży magazyn w Tajlandii, w którym trzymane są podrabiane towary”, dodaje Suebsiri.
Często działający na małą skalę handlarze, samodzielnie produkują prostsze przedmioty, takie jak podkoszulki, spodenki, buty. Produkcję prowadzą we własnych mieszkaniach lub w małych chatkach, samodzielnie, niekiedy wspomagani przez krewnych lub przyjaciół.
„Nie sądzę, żeby teraz w Tajlandii istnieli wielcy bossowie, którzy organizują produkcję takich przedmiotów. Tajowie są na tyle utalentowani, że potrafią proste wyroby tworzyć samemu, bez wsparcia. Zawsze to potrafili. Teraz jedynie zmienili przedmiot swych zainteresowań. W dawnych latach zajmowali się rzemiosłem, a dziś przerzucili się na produkcję fałszywek”.
Anonimowi funkcjonariusze służb policyjnych opowiadają, że najbardziej niebezpieczni i budzący grozę dilerzy znaleźli dla siebie siedlisko w prowincji Sa Kaeo, wzdłuż granicy tajlandzko – kambodżańskiej. Tam stoją ich magazyny z podrabianymi produktami, powstającymi w Chinach i przerzucanymi przez Kambodżę.
Doświadczeni przemytnicy nie obawiają się ani aresztowania, ani konkurentów. Mają mocną pozycję, którą uzyskali dzięki pieniądzom i sile, z których korzystają zgodnie z własnymi potrzebami.
Istnieje też grupa bogatych ludzi, mieszkających w miastach, którzy całkiem otwarcie prowadzą swą nielegalną działalność, nawet nie próbując ukrywać istnienia fabryk. Do swych celów wykorzystują oficjalne licencje, które kiedyś otrzymali od zagranicznych korporacji, które jednak, z czasem, wygasły. Mimo to, produkcja jest kontynuowana. A płacić za licencję nie trzeba. Stawia to ich w dobrym położeniu, bo mają wszystko co niezbędne: wiedzę, doświadczenie, technologię, materiały. Nie mają jedynie pozwolenia. Co diametralnie obniża koszty...
Największe dochody przynosi produkcja akcesoriów samochodowych słynnych marek i wyrobów farmakologicznych lub medycznych. Zdarzały się przypadki produkowania np. samochodowych poduszek powietrznych dla luksusowych europejskich marek i ich eksport do Europy.
Innym sposobem na pokaźne zyski – dostępnym jedynie najbogatszym biznesmenom – jest zainwestowanie tysięcy lub nawet milionów dolarów w utworzenie firmy w Tajlandii, zarejestrowanej pod nazwą identyczną z którąś ze znanych firm światowych i prowadzenie produkcji tak długo aż nie zostanie się pozwanym do sądu przez tę firmę. Zwykle upływa bardzo długi okres czasu, w którym z wyraźnym naddatkiem uzyskuje się zwrot z inwestycji, mając także zapas na pokrycie kosztów przegranego procesu. Zresztą wcale niekoniecznie proces taki musi być przegrany. Za biznes tego rodzaju biorą się wyłącznie skrajnie bogaci ludzie, których stać na zatrudnienie odpowiednich prawników, dzięki czemu często sprawy wygrywają.
W odróżnieniu od przygranicznych przemytników, ludzie ci nie budzą strachu, nie noszą przy sobie rewolwerów. Są normalni. Mają duże domy, luksusowe samochody i znajomości w poważnych kręgach. Większość z nich prowadzi równocześnie całkiem legalne przedsięwzięcia.
Inni tajscy fałszerze nie są jednak bogaci. Należą do średniej lub niższej klasy, a wyróżnia ich spryt i pomysłowość. Uczestnikami fałszerskiego łańcucha równie dobrze mogą być: pani domu lub studenci, którzy chcą trochę sobie dorobić, aby mieć za co pobawić się z kolegami. Prostym i lubianym przez nich sposobem jest ściąganie (nielegalne) filmów z sieci. Potrafią trzymać swe komputery włączone na okrągło, nieprzerwanie kopiując filmy. Popularne jest także ściąganie e-booków, skanowanie komiksów i sprzedaż tego wszystkiego po bardzo atrakcyjnych cenach.
Według ostatniego raportu, opublikowanego przez Departament Własności Intelektualnej Ministerstwa Handlu, odnoszącego się do roku 2013, policja i służby celne aresztowały wtedy 9765 osób, zatrzymując ponad 2.3 miliona fałszywych przedmiotów.
Departament Własności Intelektualnej pełni w Tajlandii bardzo istotną rolę w promowaniu innego podejścia ludzi do własności. Zajmuje się edukacją i prowadzeniem kampanii informacyjnych, jednocześnie współpracując z policją i służbami celnymi.
W Tajlandii władze próbują zmienić wizerunek kraju, często postrzeganego (nie mówiąc o jego walorach turystycznych) jako miejsce do robienia wspaniałych i okazyjnych interesów, co jednak wiąże się z łamaniem prawa i wzburzeniem potężnych sił jakie reprezentują europejskie i amerykańskie korporacje.
Stany Zjednoczone naciskają na rząd w Tajlandii, aby ten jak najskuteczniej uporał się z „intelektualną przestępczością” - jak dotąd, z niezachwycającym skutkiem. Tajlandia w 2015 utrzymała swe miejsce na amerykańskiej liście krajów wymagających szczególnej obserwacji (Priority Watch List). Chociaż z zadowoleniem odnotowano pewien postęp, to zaspokojenie Waszyngtonu nadal wzbudzają takie praktyki jak: „zaległości w opłatach licencyjnych za aplikacje komputerowe, szeroko rozpowszechniony zwyczaj korzystania z nielicencjonowanego oprogramowania zarówno przez osoby prywatne jak i firmy, rosnące piractwo internetowe, masowe fałszowanie znaków firmowych, długotrwałość procedur prawnych, praktykowana na szeroką skalę kradzież sygnałów kablowych i satelitarnych”.
Zdaniem amerykańskich i europejskich urzędników, „obecne władze wojskowe niczym nie różnią się od poprzednich rządów, ignorując sygnały o postępującym pogwałcaniu prawa, co zagraża krajowi i jego mieszkańcom”.
Jak widać, wysiłki Tajów, ich Departamentu Własności Intelektualnej, policji, służb celnych, a także informacje o aresztowaniach i konfiskatach nielegalnych produktów, nie robią na europejskich i amerykańskich oficjelach oczekiwanego wrażenia. Chcą znacznie więcej…
Autor: Jarosław Mojzych
3 marca 2017