Wierzę tylko w zdementowane informacje. Tak, podobno, miał mawiać Otto von Bismarck. Myśl ta przypomniała mi się, gdy znalazłem w portalu TUR-Info, przeznaczonym dla pracowników branży turystycznej, artykuł zatytułowany „Biura podróży znów na celowniku”. Jego autor odnosi się, z nieskrywanym oburzeniem, do tekstu zamieszczonego wcześniej m.in. w Gazecie Prawnej i przeklejonego do witryn internetowych, poruszającego zagadnienie zadłużenia biur podróży i, w ogóle, problemów jakie w tym roku mogą czekać całą branżę.
Tekst w Gazecie Prawnej, którego fragmenty zamieszcza TUR-Info (bez linku) powstał w oparciu o informacje pochodzące z Krajowego Rejestru Długów (KRD) i Polskiego Związku Organizatorów Turystyki (PZOT) i zawiera tezy mogące wystraszyć klientów.
Rośnie liczba firm zadłużonych. Aż 458 z nich zarejestrowanych zostało przez KRD (o 20% więcej niż rok temu), a sprzedaż drastycznie spada.
Ma rację autor interwencji w TUR-Info, twierdząc, że tezy są uproszczone, że 458-miu dłużników to, przede wszystkim agenci, a nie organizatorzy, że dane o zahamowaniu sprzedaży pochodzą z PZOT-u, który analizuje tylko fragment rynku (rejestruje sprzedaż imprez wszystkich touroperatorów, pomijając "tylko" tych największych…, jak Itaka, Rainbow, TUI, czy Neckermann), a zatem na takich podstawach nie można formułować żadnych poważnych wniosków. To wszystko prawda. Swoją drogą fascynujące jest to, że do komunikatów tworzonych przez PZOT, przywiązuje się w ogóle jakąś wagę, a tymczasem poważni wydawcy, jak np. Rzeczpospolita, regularnie je publikują, budując na ich podstawie głębokie analizy i obszerne prognozy.
Co ciekawe, w tekście TUR-Info cytowana jest wypowiedź Krzysztofa Piątka, prezesa PZOT-u, który nie zważając na to, że jego zabawa w analityka rynku (bo w istocie, jest to tylko zabawa – że czasami szkodliwa, to zupełnie inna sprawa) ułatwiła zbudowanie czarnego scenariusza rozwoju sytuacji, piętnuje KRD, wprost sugerując, że firma ta, w niecny sposób próbuje zwabić do siebie klientów, całość nazywając „zwykłym przekrętem KRD”. Czyżby Piątek nie wierzył własnym analizom? Doprawdy rzadki to wypadek aż tak silnego samokrytycyzmu. Przecież z raportów PZOT jasno wynika, że w biurach podróży utrzymuje się regres.
Choć, rp.pl publikując je, stara się zachować optymistyczną formę (np. ”W biurach podróży czas egzotyki”), to treść jest dołująca. A jednak Piątek pisze o manipulacji KRD i całkiem niezłej kondycji, w jakiej znajdować ma się turystyka. Dla lepszego efektu, wyciągnął dane statystyczne mające obrazować ogólnie złą sytuację Polaków, głębokie zadłużenie, przy którym zaległości firm turystycznych są śmiesznie małe. Prezes PZOT-u nie przejmuje się wynikami własnych analiz, uderzając z pasją w KRD.
Niezwykłe! Chociaż może nie tak bardzo… Zwłaszcza, po przypomnieniu, że Piątek jest nie tylko działaczem PZOT-u, ale także (a raczej, przede wszystkim) prezesem Neckermanna Polska – jednej z najważniejszych firm turystycznych. W tym kontekście, postawa Piątka dziwi znacznie mniej…
Teksty o tsunami, które ma uderzyć w branżę turystyczną i nadchodzącej fali upadłości, pojawiły się na różnych stronach internetowych kilka dni wcześniej (za Gazetą Prawną). Wydawały się bez znaczenia. Ktoś sobie coś napisał, nie bardzo znając specyfikę i rzeczywiste problemy branży. I to wszystko. Ma rację autor artykułu w TUR-Info, wytykając czarnowidzom błędy i wręcz niewiedzę. Sprawa wydawała się jasna, a temat zamknięty. Jego powrót, a także poziom zaangażowania emocjonalnego prezesa Neckermanna w rozprawianiu się z „wrogami” biur podróży, zmuszają jednak do zastanowienia, czy rzeczywiście wszystko to co napisano w związku z informacją pochodzącą z KRD, to zwykłe bzdury.
Spadek sprzedaży imprez jest faktem. Nie potrzeba do tego analiz PZOT-u (rzeczywiście, zwykle wprowadzających w błąd). Sytuacja polityczna na świecie, zamachy terrorystyczne, już nie tylko w krajach, zawsze jakoś uważanych za potencjalnie niebezpieczne (Egipt, Tunezja), ale także we Francji, a może i w innych miejscach, to wszystko musi mieć wpływ na podejmowane decyzje wakacyjne. Sytuację pogarsza fakt, że z turystyki wyeliminowały się akurat te kraje, w których wakacje były najtańsze, o zdecydowanie najlepszej relacji ceny do jakości. Zarówno Egipt jak i Turcja były od dawna miejscami, do których najliczniej wyjeżdżali polscy turyści.
Co z tego, że - jak optymistycznie próbuje się pisać, dbając o korzystny wizerunek branży i porządne przychody – następuje przekierowanie zainteresowania wyjazdami na kraje w rodzaju Hiszpanii, czy Portugalii. Przecież to są oferty przeznaczone dla zupełnie innych klientów! Za pobyt na Costa del Sol, czy Teneryfie zapłacić trzeba znacznie więcej, niż płaciło się za wakacje w Turcji. Czy można liczyć na to, że osoby, które kupowały wycieczki do Egiptu z zakwaterowaniem w hotelach cztero-, czy nawet pięciogwiazdkowych z „all inclusive” za 1800 zł, nagle przerzucą się na Majorkę płacąc o 1000 zł więcej? Owszem i w Hiszpanii znaleźć można tanie oferty, ale dotyczą one tanich hoteli – w pełnym znaczeniu tego słowa. Wiara w to, że setki tysięcy ludzi, odkładających przez cały rok na wyjazd do Tunezji, czy Turcji, nagle teraz wzmoże swe oszczędnościowe wysiłki, aby pojechać na wakacje do Hiszpanii lub Portugalii, wydaje się być naiwnością.
Z tańszych kierunków, w zasadzie pozostała tylko Grecja. I faktycznie, cieszy się ona teraz rekordową popularnością. Szkoda tylko, że państwo greckie ostatnio nie ma szczególnie dobrej prasy, a chociaż szczęśliwie, w okresie ubiegłorocznego sezonu letniego, panował w nim spokój, to wcale nie wiadomo jak sytuacja potoczy się w roku bieżącym. Jak słychać, ostatnie posunięcia rządu premiera Tsiprasa, wzburzyły część Greków i znowu pojawiły się protesty. Ale jeśli wszystko potoczy się dobrze (dla turystów, bo z Grekami to sprawa jest o wiele trudniejsza), to i tak Grecja nie przejmie wszystkich tych, którzy dotąd jeździli do tanich krajów muzułmańskich. Nie mówiąc już o tym, że duży popyt nie będzie sprzyjał obniżkom cen i nasze ulubione „last minute” może okazać się za mało zachęcające.
Sytuację utrudnia niekorzystny, dla importerów, a są nimi biura podróży, kurs złotówki. Jeśli nastąpiłoby jej dalsze osłabienie, wiele biur popadłoby w prawdziwe tarapaty – niemal wszystkie obiecują „gwarancje niezmienności ceny”, co wyklucza możliwość ich podniesienia w miarę wzrostu kursu euro lub dolara. Paradoksalnie, firmy mogłyby się uratować dzięki słabym efektom przedsprzedaży (czemu lubią zaprzeczać…).
Wspominane zadłużenie firm turystycznych, wynoszące średnio 117 tysięcy na jednego dłużnika, jest kwotą dużą. 458-miu dłużników też robi wrażenie. Nie ma racji autor tekstu w TUR-Info, twierdząc, że to jest nic w porównaniu z blisko 4000 podmiotów zarejestrowanych w ewidencji organizatorów i pośredników turystycznych, dodając przy tym, ze agentów może być kolejnych kilka tysięcy. Liczba czynnych agentów jest znacznie mniejsza. Szacuje się ją na około 3.5 tysiąca. Zresztą, nawet w tej grupie, duża część praktycznie nie prowadzi działalności, trudno zatem podejrzewać, że właśnie oni powpadali w największe długi. Gdyby sugestie autora, co do liczby biur agencyjnych, były prawdziwe i była ona rzędu 10 tys., to przy niespełna dwóch milionach klientów, na jednego agenta przypadłoby ich zaledwie 200, co dawałoby marżę nie większą niż 30 tysięcy złotych. Rocznie! I to średnio, co znaczy, że większość biur o takim przychodzie mogłoby tylko marzyć. Nie trzeba tłumaczyć, że kwota 30 tys. zł nie pozwala na pokrycie kosztów biura, zatem pomysł autora z TUR-Info, mnożenia podmiotów, jest dość absurdalny.
Zapewne prawdą jest, że zadłużenie, o którym mowa w artykule, dotyczy wyłącznie biur agencyjnych i małych organizatorów. Dla dużych touroperatorów 117 tys. zł nie jest kwotą poważną. W ich przypadku, gdy pojawiają się długi, zawsze chodzi o miliony. Często – o dużo milionów… I zwykle pojawiają się w związku z rozliczeniami z partnerami zagranicznymi, sieciami hotelowymi, dużymi liniami lotniczymi, przez co wcale nie są zauważani przez KRD. Ostrzeżenie, które wyszło od KRD, odnosi się właściwie, do małych biur. Jedyny wniosek, który z niego możemy wyciągnąć to ten, że trzeba uważać, gdzie kupuje się wycieczkę. To znaczy, w jakim – fizycznie – miejscu. Bo może się zdarzyć (raz, w zeszłym roku nawet się zdarzyło naprawdę), że niesolidny agent, zwyczajnie przywłaszczy sobie wpłatę, w ogóle nie zamierzając jej nigdzie przekazać. Prawdopodobieństwo takiego zdarzenia jest jednak minimalne, tym bardziej, że organizator jest zawsze zobowiązany do realizacji zakontraktowanej usługi, nawet wtedy, gdy mu za nią nie zapłacono.
Ostrzeżenie z KRD nie ma, zatem, praktycznego znaczenia dla większości klientów biur podróży. Co jednak nie znaczy, że nie ma zagrożeń bankructwami. Sytuacja w branży turystycznej nie wygląda dziś różowo, sprzedaż jeśli nawet nie jest mniejsza od ubiegłorocznej (nie ma na to żadnych dowodów), to z pewnością nie sięga zaplanowanych poziomów, co może – jeśli firmy w porę nie zmodyfikują swych programów (a niemal na pewno tego nie zrobią) – przy dłuższym utrzymywaniu się słabej koniunktury, doprowadzić do niemiłych niespodzianek. Pojawić się mogą prawdziwe długi i prawdziwe bankructwa.
Nie ma to jednak nic wspólnego z ostrzeżeniem KRD. O wiele bardziej niepokoi dementi zamieszczone w TUR-Info i gwałtowne protesty prezesa Neckermanna – Krzysztofa Piątka. Co, bowiem, znaczyłoby, gdybyśmy uwierzyli Bismarckowi?...
3 lutego 2016