W Polsce
Koronawirus nie zachęca do wyjazdów zagranicznych. I to nie dlatego, że w innych krajach bywa większe zagrożenie niż w Polsce. Ale konieczność dostosowywania się do reguł ograniczających swobodny wypoczynek (maski, kolejki, kontrole) skutecznie zniechęciły mnie do wycieczki zagranicznej. Parogodzinna podróż samolotem w masce na twarzy, kolejka do odprawy, kolejka po bagaże, wszystko „w reżimie sanitarnym” – tak nie mogą wyglądać prawdziwe wakacje. Dlatego w tym roku zdecydowaliśmy się na krótki objazd po Polsce. Nasza trasa była prosta: Warszawa-Kraków-Wrocław-Poznań-Sopot-Warszawa.
Kraków
Mieliśmy szczęście. Prognozy pogody na początku sierpnia przewidywały opady deszczu i spadek temperatury akurat wtedy, gdy byliśmy w Krakowie. Prognozy nie sprawdziły się. W Warszawie deszcz lał nieprzerwanie przez cały wtorek, ale w Krakowie było bardzo ciepło, przy umiarkowanym zachmurzeniu. Bez opadów.
Hotel Mercure Kraków Stare Miasto jest świetnie położony. Paręset metrów od Bramy i ulicy Floriańskiej. W epoce koronawirusa hotele obowiązują szczególne zasady działania. Na przykład nie ma codziennego sprzątania. Okazało się to nawet plusem. Nie trzeba było opuszczać pokoju na dźwięk zbliżającego się wózka z room-serwisu. Tyle tylko, że samemu trzeba było wyrównać pościel na łóżku. A to niezbyt wielki problem.
Pokój wyposażony był w to, czego oczekuje się od Mercurego. Na stoliku ustawiono także parę butelek, wliczonych w cenę, napojów. Jedna z butelek była do połowy opróżniona. Przez poprzedniego gościa. Chyba nie zadziałały procedury antycovidowe.
Do śniadaniowego bufetu ustawiała się kolejka. Bardzo krótka. Hotel nie miał kompletu gości… Bufet obsługiwało parę osób. Trzeba było im wskazać co mają włożyć na talerz (dwa plasterki szynki, dwa sera – tego prostokątnego, parówkę, bulkę, ale tę z ziarnami, kawę z mlekiem, sok pomarańczowy i może jeszcze pankejksa…). Trochę było to kłopotliwe, ale brak długiej kolejki za plecami (bywały chwile, gdy nie było nikogo) dawał pewien komfort.
Większość osób na śniadanie przychodziło w maskach, zdejmowali je dopiero przy stoliku. Ale nie wszyscy. Zawsze musiał pojawić się ktoś, kogo reguły nie obowiązują, bo wie lepiej. Obsługa hotelowa, nie chcąc zrażać gości, nie interweniowała. Czasami trzeba było wziąć sprawy we własne ręce 😊.
Ludzi w Krakowie, na Starówce pełno. Ale to tylko pierwsze wrażenie. Po Rynku chodziło się bez konieczności przeciskania się w tłoku. Kraków w zeszłym roku odwiedziło 14 milionów turystów, w tym z zagranicy 3.2 mln. I do obsługi takich liczb miasto jest przygotowane. W tym roku przyjezdnych jest o wiele mniej. I choć nadal ludzi widać dużo, to nie są oni w stanie wypełnić wszystkich miejsc w hotelach i restauracjach. Widać to na ulicy. Mimo ładnej pogody i wysokiej temperatury, ogródki restauracyjne w połowie puste. Niektóre w ogóle zamknięte. Ale dzięki temu łatwiej jest zwiedzać.
Kolejki po bilety na Wawel uniknąć się jednak nie da. Jeśli ktoś chce zwiedzić trzy największe atrakcje Zamku (Reprezentacyjne i Prywatne Apartamenty Królewskie oraz Skarbiec) musi zapłacić po 25 zł (ze zniżką 15) za każdą z nich. A to oznacza dla rodzin z dwojgiem dzieci wydatek 240 zł. Nie jest to mało. A rodzin z dwójką, trójką, a nawet czwórką dzieci, na Wawelu pełno. Za wejście do Ogrodów Królewskich i Smoczej Jamy zapłacić trzeba dodatkowo, ale mniej (5-7 zł).
Wrocław
Novotel Wrocław Centrum nie jest tak świetnie usytuowany jak Mercure Kraków Stare Miasto. Ale też dobrze. Od Rynku dzieli go dystans 1200 metrów, a idzie się wzdłuż ładnej alei (ul. Świdnickiej), co uatrakcyjnia spacer.
Rynek we Wrocławiu, podobnie jak ten w Krakowie, wypełniony ludźmi, ale z miejscami w restauracjach problemu nie ma. Część z ogródków całkowicie zamknięta, mimo szczytu sezonu.
Ale Wrocław to przede wszystkim piękna zabudowa, której nie przeszkadzają nawet liczne peerelowskie „plomby” powstałe w miejscach zburzonych w czasie wojny budynków. No i Ostrów Tumski. We Wrocławiu nie ma tylu kościołów (przynajmniej nie rzucają się w oczy) co w Krakowie czy Warszawie, ale Ostrów Tumski brak ten rekompensuje w pełni. Malutki kościół Św.Idziego z XIII wieku, obok potężnej Archikatedry Św. Jana Chrzciciela, a także kościół Świętego Krzyża (dwupoziomowy – właściwie dwa kościoły w jednym). Szkoda tylko, że kościoły były pozamykane. Większość oglądać można było tylko zza krat. To rzadkość. Zwykle z wchodzeniem do kościołów nie ma problemów. Inaczej jest we Wrocławiu. A przecież była to pierwsza połowa sierpnia. Szczyt sezonu turystycznego.
W Novotelu wydawanie śniadań zorganizowane było nieco inaczej. Bufet podzielono na trzy sekcje: napoje, jedzenie, desery. Dzięki temu kolejki były krótsze i szanse większe na dobranie sobie czegoś w trakcie śniadania. Na początek każdy dostawał „zestaw startowy” co miało rozładować ciśnienie na bufet. Na zestaw składało się parę plasterków szynki i sera, kawałki pomidora, ogórka i bułka. Pomysł dobry, bo rzeczywiście nie trzeba było natychmiast ustawiać się w kolejce, był czas na wybranie dobrego momentu, ale z oszczędnością żywności wiele wspólnego nie miał. Nie wszyscy przecież lubią to co im dawano.
Zadziwiało zaangażowanie obsługi. Nie było żadnych śladów zrutynizowania. Przyjazne odnoszenie się do klientów, zachęcanie do spróbowania różnych dań, wyglądało naprawdę szczerze.
Poznań
Poznań nie ma aż tylu atrakcji co Kraków, a chyba także Wrocław. Ostrów Tumski w Poznaniu położony jest w większej odległości od centrum. Chociaż dojść da się bez trudu, to droga ciekawa nie jest. Za to ogromne wrażenie robi Bazylika Archikatedralna Św. Piotra i Pawła.
Rynek znacznie mniejszy od wrocławskiego i krakowskiego, za to ludzi – proporcjonalnie – więcej. Po południu dość pustawo, ale wieczorem komplet. Po 20-tej dość trudno znaleźć jest miejsce w restauracji, tym bardziej, że poznaniacy przestrzegają przepisów i obsługa stara się rozsadzać gości w pewnej odległości od siebie. Nie ma tego co w Krakowie – licznych pustych stolików i pozamykanych ogródków.
W hotelu Mercure Poznań wydawanie śniadań zorganizowano podobnie jak we Wrocławiu. Małe obłożenie hotelu pozwalało na korzystanie z takiej formy obsługi bez kłopotów. Podobnie jak to było w dwóch poprzednio odwiedzanych miastach.
Hotel stoi w pewnym oddaleniu od Starówki, ale w 15-20 minut da się do niej dojść. Jest raczej przeznaczony dla osób przyjeżdżających na targi poznańskie. Bliskość terenów targowych i dworca kolejowego jest dla nich dużym atutem.
Pokoje w Mercurym, tak zresztą jak i w pozostałych hotelach, dobrze wyposażone, przyjemne, zapewniające komfortowy wypoczynek po trudach zwiedzania.
Sopot
Do Sopotu przyjechaliśmy z pewnymi obawami. Akurat rozpoczęła się kampania, zwłaszcza w Onecie, prezentująca Wybrzeże jako miejsce najazdu dzikich hord barbarzyńców (np. „Mieszkańcy narzekają: w Sopocie wzrasta poziom chamstwa turystów”). I chociaż w tekstach tych faktycznie nie ma nic poza ogólnikowym narzekaniem, to można było odnieść wrażenie, że wszystkiemu są winne programy typu 500+, w dodatku teraz – ku oburzeniu ludzi „na pewnym poziomie” – poszerzone o 500 zł na dziecko wyjeżdżające na wakacje. Gdyby nad morze mogli przyjeżdżać wyłącznie celebryci, z pewnością atmosfera byłaby właściwa.
Po przyjeździe do Sopotu uderzył nas widok tłumów ludzi. Po względnie pustych Poznaniu, Wrocławiu i Krakowie, zobaczyliśmy dopiero co to naprawdę znaczy być w tłumie. Już w hotelu Novotel Gdańsk Marina (położony jest tuż za granicą administracyjną Sopotu, w miejscu zaliczanym do Jelitkowa) spotkała nas niespodzianka. Długa kolejka do pojedynczego recepcjonisty. Po odstaniu swego dowiedzieliśmy się (tak jak i większość innych osób), że nasz pokój jest jeszcze nieprzygotowany. A była to godzina 16-ta. I nie wiadomo, kiedy będzie. Zostawiliśmy bagaże, skorzystaliśmy z talonu na darmowe piwo i poszliśmy na pierwszy spacer. I tu zderzyliśmy się z masą ludzi. Po wąskim deptaku, biegnącym wzdłuż wybrzeża, trudno było iść. O zachowaniu „społecznego dystansu” nie było mowy. Około 19 wróciliśmy i pokój był już gotowy. Piękny widok z szóstego piętra zrekompensował początkowe niedogodności. Szkoda tylko, że standard pokoju, przypominał to czego spodziewać się można raczej w Ibisie, a nie w Novotelu. Pokój był po remoncie, ładny i schludny. Trochę za bardzo schludny, bo zrezygnowano z zamykanej szafy (odsłonięte wieszaki i półki), zabrakło także sejfu (zadziwiające!), ekspresu do kawy. W pokoju była sofa, co znaczy, że przeznaczono go także dla rodzin. My byliśmy we dwójkę i brak prawdziwej szafy mało nam przeszkadzał. Dla czteroosobowej rodziny może to być większy kłopot.
Piękna, słoneczna, wręcz upalna pogoda, sprzyjała napływowi turystów. Plaże nad naszym morzem są na szczęście długie i szerokie i ze znalezieniem miejsca nie było żadnego problemu. Najbliżsi współplażowicze leżeli co najmniej kilkanaście metrów dalej. Odcięcie się parawanem dopełniało prywatności i poczucia bezpieczeństwa.
Gorzej było na ulicach, na „monciaku” trudno było się przebić. W restauracjach wypełnienie na maksa. Przed niektórymi ustawiały się całkiem spore kolejki. Myślenie o zachowaniu dystansu można było traktować w kategoriach żartu. Masek prawie nikt nie zakładał. Także na terenie restauracji. No bo po co wkładać maskę w ogródku, skoro chwilę wcześniej przeciskało się przez większy tłum na ulicy? Co innego, obsługa. Kelnerzy maski włożone mieli (prawie) zawsze.
Obrazki malowane przez Onet nie sprawdziły się jednak. Owszem, ludzi nie brakowało, ale nie byli to barbarzyńcy. Przeciwnie. Mnóstwo rodzin z dziećmi. Niemal wszyscy zachowujący się z klasą (choć nie widziałem ani Pauliny Młynarskiej, ani Maleńczuka), kulturalni, grzeczni. Miło było popatrzeć. Z pewnością wśród tłumów byli też jacyś chuliganie czy wariaci, ale ogólny obraz był dokładnie odwrotny od prezentowanego przez Onet. A o utrzymanie kulturalnego zachowania nie zawsze jest łatwo przy takim zagęszczeniu. Większości to jednak udawało się.
Ceny. Przed wyjazdem internet obiegło zdjęcie rachunku, na którym widniała kwota 160 zł za dwie fladry z sałatkami i piwem. Trudno odgadnąć skąd się wziął taki rachunek. Praktycznie w każdej z licznych smażalni (tak samoobsługowych, jak słynna „Przystań”, jak i z obsługą) najbardziej popularna ryba – dorsz, kosztowała 11 zł za 100g. Można było zamówić małą (ok.200g), średnią (ok.250-300g) lub dużą (300-350g) porcję. Frytki, sałatka, w sumie około 15 zł. Zatem taki prosty obiad kosztował od 37 do 55 zł (ale duża porcja była dla prawdziwych głodomorów). Plus napój. Cena piwa to 9-12 zł za pół litra. Całość to około 50 zł za osobę. Może nie jest to mało, ale horrendalnie duże też chyba nie. To w końcu Sopot…
Wybraliśmy się na krótką wycieczkę na Hel. W założeniu krótką. Niestety, choć słyszałem o korkach, to ich rozmiary przeszły oczekiwania. W dwóch punktach trasy były potężne blokady. W Redzie, przy skręcie na północ i we Władysławowie, przed rondem ze zjazdem w kierunku Półwyspu. W drodze na Hel korek pojawił się na 2.6 km przed rondem, a z powrotem 5.6 km (za to nie było go w Redzie). Przejazd na 86-kilometrowej trasie trwał 3.5 godziny, a w drodze powrotnej 2.5 godziny. Ale warto było. Półwysep Helski jest piękny, choć pełen turystów (właśnie dlatego tam są).
Powrót do Warszawy po drodze S7 przebiegał dobrze i szybko. Aż do Nidzicy. Potem 80 km powolnego przemieszczania się (czasami stania) po jednopasmowej drodze i końcówka znowu szybka. Jak to dobrze, że nie polecieliśmy na Costa del Sol ani inną Kretę 😊.